Connect with us

Rozmowy i opinie

1 lipca dniem niemocy polskiego rządu

Opublikowano

-

Od dziś w Polsce wszystko miało być inaczej, głównie przy przejściach dla pieszych. Wyszło jak zawsze

Łukasz Zboralski, redaktor naczelny brd24.pl

Łukasz Zboralski, redaktor naczelny brd24.pl

Najpierw latami  nikt nie chciał tego problemu zauważać. Giną piesi? No i co? Są to głównie seniorzy, więc hałasu nie robią. Zresztą, umierający rzadko się odzywają we własnej sprawie.

Potem problem zauważono. W Polsce do poważnej, ogólnokrajowej debaty wprowadziła go ówczesna parlamentarzystka PO Beata Bublewicz (i za to jej chwała). Mentalnie jednak wciąż była to sprawa nie do przeskoczenia. Projekt nie był jednak najlepiej napisany, a i mentalnie politycy nie byli jeszcze dość dojrzali do przemyślenia tego tematu. Nic się więc nie zmieniło. Choć od tej pory uciekać od faktów i liczb było już niezmiernie trudno. Dzięki mediom i naświetlaniu horroru (tak, na tle UE odsetek pieszych ginących w Polsce wśród wszystkich ofiar wypadków jest znacznie większy) tkwił w naszej debacie jakiś mały wyrzut sumienia.

Dzięki dziennikarzom i ruchom społecznym temat problem został wreszcie dostrzeżony na samym szczycie władz. Wszystko głównie dzięki głośnemu wypadkowi śmiertelnemu z pieszymi na ul. Sokratesa w Warszawie. Media nie odpuszczały, politycy musieli zająć stanowisko. I nagle choć jeszcze nigdy – nigdy! – premier kraju nie mówił o bezpieczeństwie ruchu drogowego jako jednym z priorytetów rządu, i nie wspominał o pieszych, premier Mateusz Morawiecki to zrobił.

Nagle magicznie odblokowało się Ministerstwo Infrastruktury, które wcześniej miesiącami wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi przekonywało, że w sprawie pieszych nic w kraju robić nie trzeba. Okazało się, że trzeba. Że premier powiedział, że trzeba – więc urzędnicy resortu nagle zobaczyli, ile to jest do zrobienia i przygotowali (całkiem niezły, przyznaję) projekt nowelizacji prawa.
I choć wszyscy zdajemy sobie sprawę, że najważniejszym zadaniem jest przebudowa infrastruktury, czyli m.in. likwidacja i przebudowa niebezpiecznych przejść dla pieszych, to jednak równowaga w obowiązku zachowania bezpieczeństwa jasno wyrażona w prawie miała być też milowym krokiem. Wreszcie – na co zwracał uwagę śp. Janusz Kochanowski jako RPO, a niedawno samo Ministerstwo Sprawiedliwości – kierowcy latami wychowywani przez złe prawo w przeświadczeniu, że na pasach pieszy powinien „uważać bardziej”, mieli dostać wskazówkę, że obie strony muszą uważać tam jednakowo mocno.

A w dodatku, zupełnie przy okazji, piraci mieli dostać jasny sygnał że przekraczanie o 50 km/h dopuszczalnej prędkości jest nie tylko wielką winą w miastach, ale na każdej drodze. No i mieliśmy przestać być jedynym krajem w UE wprowadzającym zamęt w umysłach kierowców rozróżniając dwie prędkości w obszarze zabudowanym (i dopuszczając nocną jazdę z prędkością 60 km/h, przez co nikt nie wie, dlaczego właściwie wybrano 50 km/h jako kompromisowe rozwiązanie dla takich obszarów).

Błyskawicznie po expose premiera, bo już w grudniu 2019 r. gotowy był projekt. Przeszedł nawet dość sprawnie konsultacje społeczne i nagle utknął… Nie zajął się nim nawet Komitet Stały Rady Ministrów, a więc nie dostał nawet światła, by trafić do prac w Sejmie.

Dlaczego? Bo po pierwsze – pandemia. A więc wszystko w kraju musiało kręcić się wokół nowego, nieznanego zagrożenia. A gdy już się z tym systemowo jakoś uporaliśmy, projekt nadal nie trafił nigdzie. Bo… wybory. I ten odwieczny strach polityków, że jak się coś zmienia na drogach, to „kierowcy się zdenerwują” i nie zagłosują. Dodajmy do tego jeszcze drugą turę wyborów prezydenckich i potrzebę umizgiwania się do wyborców Konfederacji, której politycy do spraw drogowych podchodzą w sposób skrajnie populistyczny i plotą głupstwa. Oto dopełnienie obrazu.

W grudniowym projekcie nowelizacji – gdy pisano szybciutko prawo, bo groził palec premiera – zapisano, iż nowe zasady zaczną w Polsce obowiązywać 1 lipca. Termin nie byle jaki. Bo w wakacje ginie na drogach najwięcej ludzi w Polsce. Nowe prawo (m.in. hamujące piratów na drogach pozamiejskich) mogło być świetnym impulsem poprawy BRD w najtrudniejszym czasie.

Tymczasem obudziliśmy się dziś, 1 lipca i nic się nie zmieniło. Projekt nadal u premiera w szafie, wakacje sejmowe za pasem. I tylko cześć zdezorientowanych kierowców (bo i media zdezorientowane wciąż informowały o bliskiej zmianie) zaczęła nagle z troską przepuszczać pieszych, którzy dopiero wchodzą na pasy.

To jest najlepszy obraz polskiej polityki. Najpierw politycy opierają się zmianom i to mimo dowodów, że są one potrzebne i dobre. Potem polityka opiera się na głoszeniu szczytnych haseł i planów niezbędnych zmian. A potem tradycyjnie nie ma żadnych działań.

Można liczyć już jedynie na dziennikarzy – że nie odpuszczą i nie zapomną expose. Zapowiedź działań rządu na takim szczeblu musi do czegoś obligować.

Łukasz Zboralski