Connect with us

Rozmowy i opinie

O pierwszeństwie pieszych czyli między świętą przepustowością a świętymi krowami

Opublikowano

-

W tej kadencji Sejmu nie ma szans na doprecyzowanie pierwszeństwa pieszych w prawie. Głównie dlatego, że zarówno zwolennicy tej propozycji jak i jej przeciwnicy szermują nieprawdziwymi argumentami. Trzeba te mity obalić i zacząć rozmawiać o faktach

Łukasz Zboralski, redaktor naczelny brd24.pl

Polacy są najlepsi w dyskusjach, z działaniami już jest marnie. Tak właśnie jest w sprawie pieszych. Mamy problem z rosnącą liczbą zabijanych ludzi na przejściach dla pieszych, a od lat jedynie dyskutujemy o zmianie jednego przepisu – w dodatku obie strony szermują nieprawdziwymi argumentami.

Rzecz jest dość prosta – bo pierwszeństwo pieszych już w momencie wkraczania na przejście jest zapisane w naszym prawie. Sęk w tym, że wpisano to kiedyś w definicji znaku D-6 (Przejście dla pieszych), a nie wprost w ustawie Prawo o ruchu drogowym. Wystarczyłoby więc przepisać do ustawy odpowiedni fragment o tym, że kierowca zbliżający się do przejścia „jest zobowiązany zmniejszyć prędkość tak, aby nie narazić na niebezpieczeństwo pieszych lub rowerzystów znajdujących się w tych miejscach lub na nie wchodzących lub wjeżdżających”. I już. Załatwione. Sytuacja jasna – a o to chodzi.

Część kierowców poważnie obawia się takiej zmiany – to też przerażające, bo to oznacza, że dziś nie są skłonni zatrzymać się wówczas, gdy ktoś jeszcze nie wszedł na pasy.

Wszędzie działa, ale u nas nie będzie?

Argumenty, które przedstawiają przeciwnicy doprecyzowania zapisów, też są często groteskowe. Odrzucają np. fakt, że tak zapisane prawo funkcjonuje w większości krajów Europy Zachodniej – i to właśnie tam sytuacja pieszych jest o niebo lepsza niż w Polsce. Ginie ich znacznie mniej, znacznie mniej potrącanych jest na przejściach.
Przeciwnicy zmiany uważają bowiem, że to, co sprawdziło się wszędzie, w Polsce akurat się nie sprawdzi. Tu pada zawsze argument, że my to mamy inne nawyki. Otóż nawyki na drodze się kształtuje, również poprzez prawo (i nadzór). I na przykład fotoradary też najpierw działały na Zachodzie, a potem trafiły na nasze drogi. Nie sprawdziły się? Ależ tak. Redukują miejscowo liczbę śmiertelnych wypadków o blisko 50 proc.

Piesi zostaną zwolnieni z wszelkiej odpowiedzialności?

Drugi głośny argument – i jeszcze bardziej nieprawdziwy, w dodatku powielany przez niektórych dziennikarzy i publicystów – to fakt, że zmiana prawa rzekomo zwolni pieszych z jakichkolwiek obowiązków i myśleniu o własnym bezpieczeństwie. To nieprawda i dobrze to można zauważyć, analizując przepisy w krajach, w których kierowca ma obowiązek ustępować pieszym „wkraczającym” na przejście.

Weźmy na przykład Belgię, gdzie prawna ochrona pieszego zaczyna się w momencie, gdy zbliża się on do jezdni z zamiarem przekroczenia przejścia. Praktyka orzecznicza wskazuje, że nie można tego interpretować dosłownie. Pieszy nie ma absolutnej ochrony i absolutnego pierwszeństwa w każdych okolicznościach. On też musi zachować ostrożność i dać kierowcy szansę na zatrzymanie się.

Podobnie jest w Austrii, gdzie pieszy ma ochronę już w momencie, gdy ma zamiar wkroczenia na przejście. Praktyka orzecznicza w tym kraju wskazuje, że ten moment (zamiaru wkroczenia) musi być powiązany z momentem, w którym uważny kierowca jest w stanie ten zamiar rozpoznać. A więc gra zespołowa – nikt nie wchodzi na pasy na ślepo. Zabezpieczenie musi być obopólne.

Zresztą i w wielu innych krajach ustawodawca zaznaczył, że pieszy musi mieć „wyraźny zamiar” przejścia przez przejście (Holandia), gdy ten zamiar jest „wyraźnie zauważalny” (Niemcy), gdy wyraźnie pokazuje taki zamiar (Francja), gdy pieszy ma „oczywisty zamiar” przejścia przez jezdnię (Szwajcaria).

Zatem pieszy ma pierwszeństwo już w momencie wkraczania na pasy, a nie jak w Polsce – gdy już na nich jest – lecz nie może tego pierwszeństwa egzekwować dowolnie. Ten najważniejszy szczegół umyka w polskiej debacie!

Niektórzy mogą zapytać – to po co zmieniać to prawo? Najładniej wytłumaczył to Sąd Federalny w Szwajcarii. Otóż wyjaśnia on, że „obowiązek pieszych do nieegzekwowania prawa pierwszeństwa w przypadku, gdy kierujący pojazdem nie jest w stanie zatrzymać się przed przejściem dla pieszych nie zwalnia kierujących z zachowania szczególnej ostrożności zgodnie z przepisami prawa”.
Krótko mówiąc: to, że pieszy nie może wymusić swojego pierwszeństwa (bo to dla niego groźne), nie oznacza, że kierowca nie ma mu obowiązku ustąpić. I tę sprawę potem załatwia dobry nadzór m.in. policji.

W ten sposób dość łatwo możemy z debaty publicznej wykluczyć argument o tym, że w Polsce po zmianie prawa piesi zaczną nagle masowo wchodzić pod koła pojazdów nie dając kierowcom szans na zahamowanie w odpowiednim miejscu.

Nie da się określić zbliżania się do przejścia, ani miejsca, w którym pieszy już ma pierwszeństwo?

Kolejnym mitem podnoszonym przez przeciwników zmian jest fakt, że tak skonstruowane prawo będzie kłopotliwe, bo trzeba będzie wyznaczyć ściśle, gdzie przed przejściem pieszy zyskuje ochronę. Tylko…. że wcale nie trzeba tego precyzować.

I znów odwołajmy się do krajów, w których takie przepisy funkcjonują (z powodzeniem!). W Norwegii termin „zbliżający się do jezdni” pieszy nie jest sprecyzowany. Pozostawia się to rozsądnej interpretacji kierowców. I kierowcy o tym wiedzą, że nikt nie będzie ich karał, gdy pieszy jest „daleko” od przejścia.

Podobnie nie precyzuje się tego w prawie w Czechach, Danii czy Belgii. I wszyscy rozumieją, kiedy ktoś naprawdę zbliża się do przejścia. Dlaczego polscy kierowcy mieliby okazać się ludźmi miej rozgarniętymi?

Jeśli jednak upierać się przy precyzowani zapisów (co jest polską zmorą tworzenia prawa, które dzięki temu potem łatwo wypaczać i omijać), to są kraje, które poszły i w tym kierunku. Niemcy – bardzo precyzyjny naród – też nie zapisały tego w prawie, ale pewne reguły wynikają tam z praktyki orzeczniczej. Otóż za „zbliżających się do jezdni” uznaje się pieszych stojących na krawężniku lub szybko zbliżających się do przejścia. Z tej praktyki wynika też, że ochrona obejmuje pieszego w odległości co najmniej czterech metrów od przejścia, lecz nie więcej niż sześć do ośmiu metrów wzdłuż przejścia.

We Francji, oprócz tego, że pieszy ma pierwszeństwo pokazując zamiar przekroczenia przejścia, to ma je także, „gdy krąży w strefie dla pieszych lub gromadzenia się”.

W Bułgarii precyzyjnie zapisano, że pieszy ma pierwszeństwo, gdy stoi na brzegu jezdni lub chodnika i sygnalizuje rękami zamiar wejścia na jezdnię.

Nie da się ustąpić, bo nie widać, co jest na chodniku?

Tak dochodzimy do kolejnego argumentu przeciw zmianie przepisów. Część kierowców obawia się, że nie ustąpi pierwszeństwa, bo zwyczajnie nie będzie widziała, co dzieje się na chodniku np. wieczorem, gdy miejsce nie jest oświetlone.

Najlepiej tłumaczy to znów Sąd Federalny Szwajcarii: „kierujący pojazdem, który nie widzi całej ulicy i strefy dla pieszych w pobliżu przejścia dla pieszych zobowiązany jest do dostosowania prędkości swego pojazdu w taki sposób, aby móc się zatrzymać w każdej chwili, gdyby nagle pojawił się pieszy”.

Czyli proste, prawda? Nie widzę – zwalniam tak, żeby zobaczyć. To oczywiście w Polsce wiązać będzie się z pretensjami kierowców do wielu przejść, w których trzeba maksymalnie zwalniać. I to jest też jeden z powodów niechęci urzędników do wprowadzenia tej zmiany – wyraźnie okazałoby się, które przejścia są skrajnie niebezpieczne i zmiany domagać zaczęliby się nie tylko sami piesi, których w kraju nikt nie słucha, ale i kierowcy, których politycy jednak się boją.

Nowe prawo natychmiast uczyni „zebry” bezpiecznymi?

W ten sposób możemy przejść do przesadnych nadziei zwolenników doprecyzowania przepisów w sprawie pieszych w Polsce. Otóż część z nich zdaje się wierzyć, że zmiana samego przepisu automatycznie spowoduje wielki przełom. Tak raczej nie będzie.

Sam przepis – jak wskazałem wyżej – zapewne spowoduje po jakimś czasie żądania zmiany infrastruktury na lepszą. To będzie bardzo długi proces. Zresztą i bez zmiany przepisów moglibyśmy już dziś domagać się zmiany przejść na bezpieczniejsze – likwidacji takich, które prowadzą bez sygnalizacji ludzi przez 4 pasy ruchu i więcej. To są miejsca straszne.
I dziś także powinno się zaplanować realny audyt wszystkich przejść dla pieszych w kraju. Wyznaczyć te, które są niebezpieczne i zobowiązać zarządców (także samorządowych) do przebudowy w określonym, realnym terminie. To praca u podstaw, najbardziej skuteczna, ale jednak kosztowna i nikt nie chce się jej podjąć.

Słusznie wskazują też jedną rzecz przeciwnicy zmiany prawa – ono będzie najpierw dowodzić pierwszeństwa pieszych post factum, czyli już po wypadku. Będzie więcej jasnych sytuacji, mniej przypisywania winy za „wtargnięcie” 80-latkom o laskach. Ale czy będzie mniej samych wypadków? Przecież i dziś masa wypadków na przejściach dla pieszych powodowana jest przez kierowców, którzy łamią obecne prawo i nie ustępują ludziom będącym na przejściach.
Owszem, bardziej jednoznaczne orzecznictwo w długim okresie spowoduje zmianę nawyków kierowców, zwróci ich uwagę na to, że muszą bardziej ustępować pieszym. Spowoduje to także ewentualna kampania związana ze zmianą prawa (także tama samoistna – bo media będą przecież o tym informować). Ale nawet, gdy dołoży się do tego początkowy intensywny nadzór policji, to znów – będzie to proces długi.

Trzeci argument, który powinni brać pod uwagę zwolennicy zmiany prawa wiążący z tym nadmierne nadzieje: w Polsce nie radzimy sobie nie tylko z ujednoliceniem prędkości do 50 km/h w obszarach zabudowanych (jak w całej UE), nie radzimy sobie też wciąż z kierowcami, którzy jadą w miastach i wsiach za szybko. Tego potężnego problemu, z którego po części wynika dramat na przejściach, nie zlikwiduje rozszerzona ochrona prawna pieszych.
Tu pomogłyby inne narzędzia – takie jak weryfikacja wysokości grzywien za przekroczenia prędkości w obszarach zabudowanych oraz wyprzedzanie i omijanie pojazdów przed przejściami dla pieszych (vide Słowacja i możliwe 4 tys. zł mandatu), powiązanie punktów za takie przekroczenia z wysokością stawki OC czy oddanie samorządom prawa do lokalizowania stacjonarnych fotoradarów w miejscach przejść dla pieszych. No i oczywiście – przebudowa infrastruktury tak, by fizycznie kierowcy musieli w takich miejscach zwalniać. Na to wszystko jednak nie ma na razie w Polsce szans. Bo piszemy i mówimy o tym od lat, ale żaden urzędnik nawet o tym nie piśnie – to bowiem z jednej strony w mniemaniu polityków „rozdrażni kierowców” a z drugiej po prostu kosztuje.

Kolejna wątpliwość: skoro do dziś policja wyraźnie nie radzi sobie z nadzorem w miejscach przejść dla pieszych (bo wymaga to zgoła innego wysiłku niż proste przesiewowe przedmuchanie kierowców alkomatem w kolejce na autostradzie, albo proste mierzenie prędkości), to dlaczego nagle miałaby sobie poradzić po zmianie prawa? Skoro dziś akcje „Bezpieczny niechroniony uczestnik ruchu” wiążą się często jeszcze głównie z pouczaniem pieszych i wręczaniem im odblasków, to jakim cudem zmienią się one w akcje dyscyplinujące kierowców, którzy powinni przepuszczać pieszych już „mających zamiar” przekroczyć jezdnię?

I ostatnia rzecz do rozważenia: orzecznictwo polskich sądów. Jak widać, w wielu krajach, gdzie pieszy ma ustawową ochronę w momencie „wkraczania” na przejście, wszystko pozostawia się do rozsądnego rozstrzygnięcia przez obu uczestników ruchu. Skoro dziś biegli w polskich sądach są w stanie przypisywać „wtargnięcie” staruszkom potrąconym w połowie pasów, a sędziowie to akceptują w wyrokach, to czy można mieć wielką nadzieję, że nagle zaczną inaczej orzekać? I czy doprecyzowanie przepisu to naprawdę na nich wymusi?

Moim zdaniem warto doprecyzować przepisy w Polsce i nie przyniosą one – jak wieszczę przeciwnicy – katastrofy dla kierowców. Ale nie będą też zbawieniem dla pieszych. A przynajmniej dużo wody w Wiśle upłynie, zanim nim się staną.

Łukasz Zboralski