Zdymisjonowany minister jeśli już zajmował się bezpieczeństwem na drogach, to mówił głównie o sankcjach. A społeczne zaufanie do spraw BRD zyskuje się budując bezpieczną infrastrukturę, edukując i dopiero na końcu stawiając fotoradary

Sławormin Nowak, minister transportu. Fot. MTBiGM
Wycofany, zamknięty w gabinecie, nawet w ministerstwie Sławomir Nowak nie był przystępny dla zwykłych pracowników. – W odróżnieniu od poprzedniego ministra zachowywał się wyniośle – wspomina jeden z pracowników resortu. – Do pracy wchodził innym wejściem niż wszyscy. Otaczał się też jedynie zaufanymi ludźmi, zdarzało się, że nawet nie odpowiedział na pozdrowienie.
Równie skutecznie jako minister unikał spotkań z przedstawicielami branży drogowej. Jak twierdzi część z nich być może obawiał się tego, że wyjdzie na jaw, iż słabo zna się na rzeczy.
Zamiast się troszczyć, mówił o kierowcach mordercach
Nie inaczej było ze sprawami bezpieczeństwa drogowego. Przez dwa lata minister Nowak zdążył wykopać przepaść niezrozumienia w sprawie fotoradarów. Do zgryzienia miał ciężki orzech, bowiem polskie przyzwyczajenia do przekraczania norm i przepisów nie sprzyjają rozwijaniu środków uspokajania ruchu, które wiążą się z sankcjami. Grząski grunt przygotował też minister finansów, który bezceremonialnie zaplanował olbrzymie kwoty w budżecie jako dochody z fotoradarów (Szwedzi, którzy mają całkiem sporą sieć fotoradarową nie chcą nawet mówić o pieniądzach, które one przynoszą! Pytania zbywają tłumaczeniem, że nie to jest celem ich wykorzystywania).
Co w takiej sytuacji powinien zrobić dobry minister, zwłaszcza z partii, którą do niedawna posądzano o najlepszy PR? Na pewno nie to, co Sławomir Nowak. Dobry minister transportu najpierw rozpocząłby kampanię na rzecz BRD. Pokazałby ludziom, jak wielu Polaków ginie na drogach (a Polska pod tym względem niestety w Europie jest w ścisłej czołówce). Potem zaprezentowałby plan powiązanych ze sobą działań, które zmienią tę niekorzystną sytuację. Sytuacja wyjściowa była idealna – nigdy jeszcze w Polsce nie powstawało tak dużo autostrad. A dobre, bezpieczne drogi to jeden z głównych elementów poprawy bezpieczeństwa. Wystarczyło do tego dołożyć jeszcze element infrastrukturalny – przy nowych inwestycjach postawić na najbezpieczniejsze rozwiązania (nowoczesne bariery, oznakowanie poziome widoczne w deszczu, osłony zderzeniowe). I choćby zaplanować np. przebudową najniebezpieczniejszych dróg na system 2+1.
Zamiast okazania troski polscy kierowcy zobaczyli tylko trzeci element systemu, jakie funkcjonują w innych krajach – represje za niestosowanie się do przepisów. Zamiast zapewnień i tłumaczeń, Sławomir Nowak walił między oczy: „Fotoradary są do walki z mordercami drogowymi” – pisał na Twitterze.
Skuteczność mierzył w pieniądzach, nie w ocalonych ludziach
Im bardziej rósł opór społeczny – podsycony słynnym 1,5 mld zł z fotoradarów zapisanym w budżecie państwa – tym bardziej radykalnie minister Nowak próbował bronić fotoradarów. I jednocześnie pozwolił całą sprawę bezpieczeństwa spłycić do debaty o zdjęciach za przekroczenie prędkości. Ale nawet w niej nie potrafił wykorzystać atutów, które mogłyby uspokoić gniew kierowców. Wystarczyło sięgnąć po naukowe opracowania, które już przed laty zostały wykonane na zlecenie GDDKiA. Wskazywały gdzie na drogach krajowych i dlaczego powinny zostać zainstalowane fotoradary. A przecież powód był taki sam, jak za granicą – fotoradary stają w miejscach, gdzie kierowcy przekraczają dopuszczalną prędkość i istnieje największe ryzyko wypadków. Szwedzi na przykład wybierają miejsca, gdzie prędkość przekraczana jest średnio co najmniej o 5 proc. Z nich wybierają takie lokalizacje, w których umiejscowienie fotoradaru może pomóc ocalić jak najwięcej ludzkich istnień.
Tymczasem minister Sławomir Nowak w marcu 2013 r. w TOK FM opowiadał, iż „skuteczność fotoradarów mierzy się też tym, że wpływy są z nich coraz mniejsze”.
Narodowy Program Bezpieczeństwa na koniec. A audyty?
Dopiero latem, czyli jak się okazało niedługo przed dymisją Nowaka, zaprezentowany został publicznie „Narodowy Program Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego 2013 – 2020”. Tyle, że na fali fotoradarowych utarczek, został odebrany jako zasłona dymna dla ścigania portfeli kierowców. Sam dokument jest wprawdzie spóźnionym, ale właściwym krokiem. Spóźnionym, bo dopiero on zakłada – i to dopiero w sferze planów – audyty BRD projektów infrastrukturalnych. Pokazuje to jasno, że okres najintensywniejszej budowy dróg i autostrad obył się bez tak ważnego elementu.
Co smutne w dokumencie nie ma z kolei planów prowadzenia tak ważnych audytów BRD po wypadkach na drogach. Znów posłużmy się przykładem ze Szwecji. Tam po każdym wypadku audytor BRD sprawdza miejsce również pod względem infrastruktury. Jeśli uzna, że np. lepsze wyprofilowanie drogi mogło ocalić nawet niebezpiecznie jadącego kierowcę, takie zadanie musi potem zarządca drogi zrealizować. W innym wypadku zapłaci srogą karę.
Pieniądze z kar na drogi – obietnica spełniona w połowie
Innym pożytecznym elementem zapisanym w NPBRD jest zapewnienie ustawowo stabilnego finansowania zadań z zakresu bezpieczeństwa ruchu drogowego. W praktyce jednak minister Sławomir Nowak miał dość osobliwe podejście do tego zagadnienia. Pod społeczną presją zadeklarował w końcu publicznie, że pieniądze wpływające z mandatów z fotoradarów, przeznaczane będą na budowę dróg (dobre i to, choć powinny raczej być przeznaczone na poprawę bezpieczeństwa). Czyli teoretycznie miały zasilić Krajowy Fundusz Drogowy. Okazało się jednak, że projekt regulacji w tej sprawie wygląda mocno inaczej niż zapowiedź ministra. Zakładał, że tylko połowa pieniędzy zapłaconych przez ukaranych kierowców wpływać będzie do KFD. Reszta przepadnie w wielkim narodowym budżecie. Nic dziwnego, że kierowcy nie wydali się tym uspokojeni i nabrali nowych podejrzeń co do prawdziwego celu instalowania fotoradarów w Polsce.
„Pewnie ma Pan rację, że mogliśmy to dobrze rozegrać” – mówił minister transportu Sławomir Nowak w styczniu Konradowi Piaseckiem podczas wywiadu w RMF FM. Nie pewnie, ale na pewno miał rację.
Łukasz Zboralski