Connect with us

Rozmowy i opinie

W rzeźni wszystko było proste: świnia, prąd, bzzz! Czyli o biegłych sądowych i zmienionym pierwszeństwie pieszych

Opublikowano

-

Dlaczego część biegłych rekonstruujących wypadki drogowe próbuje wmawiać, że nowe prawo dla pieszych nie istnieje, albo ignoruje je w swoich opiniach? Po pierwsze, bo słabo rozumie prawo. Po drugie, bo rozumie je dobrze – i wie, że po 30 latach wybiło im z rąk narzędzie do szybkiego „odwalania” roboty i wychodzenia poza swoje kompetencje we wskazywaniu winnego
Rzeźnia Fot. FORTEPAN / Erdei Katalin/ ASA 3.0

Fot. FORTEPAN / Erdei Katalin/ ASA 3.0

„W rzeźni, jak to w rzeźni, czas wątpliwości szybko mija Nie ma miejsca na myślenie, bo tu się nie myśli tylko zabija” – śpiewał Dezerter w 1992 r. No dobrze, ale co to ma wspólnego z biegłymi, którzy rekonstruują wypadki w sądach? Wbrew pozorom, trochę ma.

Nie chcę oczywiście powiedzieć, że rekonstruowanie wypadku drogowego jest czynnością niewymagającą kompetencji i myślenia. To jest trudna sztuka. I wciąż się rozwija. Choć z drugiej strony, gdy posłuchacie albo poczytacie biegłych rekonstruktorów, dojdziecie też do wniosku, że nie jest to „rocket science”, skoro tę dziedzinę uprawiać mogą naprawdę także bardzo przeciętne umysły. W każdym zawodzie mamy jednak mistrzów i przeciętnych wyrobników. Na to nie można się zżymać.

Problem pojawia się wtedy, gdy przeciętni wyrobnicy – zwykle inżynierowie po politechnikach, którzy potrafią dobrze liczyć drogę i czas (no, parę rzeczy jeszcze wiedzieć muszą, zgoda) – zaczynają decydować o tym, czy idziecie do więzienia czy nie. Czy należy się Wam odszkodowanie za złamaną nogę w wypadku, czy jednak byliście winni sobie sami i to wy raczej musicie oddać komuś za zniszczony samochód.

Tu można by się zatrzymać i napisać całą pracę doktorską o tym, dlaczego jest jak jest – czyli dlaczego w sądach zjawiają się często starsi panowie 70+, którzy coś tam sobie klikają w PC Crash na stacjonarnym z Win95. Skróćmy to: jest tak, bo biegłym w sądach płaci się dramatycznie mało (czyli kadry już same się wykręcają na słabszą stronę), biegłych wybiera sobie sam prezes każdego sądu i nie trzeba mieć formalnie do tej czynności żadnych udokumentowanych kwalifikacji, no i biegłych piszących opinie sprzeczne z logiką i rozumem z sądowych list ci prezesi sądów nie skreślają (tu wrócimy do niskich płac i kadry – prezes sądu głupi nie jest i nie skreśli sobie biegłego, bo następnego nie będzie po prostu miał, a ktoś jednak te opinie w procesach przygotowywać musi).

Schemacik „stanu zagrożenia”

Ten przydługi wstęp – obrazujący nam, z jakimi biegłymi mamy w swej masie do czynienia w sądach – pozwala dopiero w pełni skupić się na opiniowaniu wypadków z pieszymi. I skróćmy je tylko do zdarzeń na przejściach dla pieszych. Co ciekawe – chyba nigdy nikt tej sprawy w mediach nie poruszał, bo i mało kto się interesował oraz mało kto się na tym zna.

Otóż przez kilkadziesiąt lat pisanie opinii po wypadku na pasach było proste jak robota w rzeźni. Chodziło zwykle o to, by sprawdzać, czy kierowca miał szansę uniknąć zderzenia. W tym celu biegły wyznaczał moment powstania „stanu zagrożenia”. Co to takiego? Ano „moment w którym jeden z uczestników – przy zachowaniu należytej, uwagi i ostrożności mógł i powinien był dostrzec drugiego i zorientować się o mogącym grozić niebezpieczeństwie kolizji”.

Przy wypadkach na przejściach za moment powstania stanu zagrożenia przyjmowano – i do dziś tak biegli przyjmują – moment przekraczania krawężnika przez pieszego. Określano położenie pojazdu w tym samym momencie. Dalej schemat był (i jeszcze jest) następujący –  biegły obliczał ile czasu upłynęło od momentu powstania stanu zagrożenia do uderzenia w pieszego oraz jak daleko w momencie powstania stanu zagrożenia był samochód.

Dalej to już tylko fizyka. Biegły ustalał, czy kierowca widząc moment stanu zagrożenia mógł uniknąć kolizji. Najczęściej czy mógł po prostu wyhamować przy określonej prędkości np. dopuszczalnej w tym miejscu, przed pasami. Jeśli biegłemu wychodziło, że kierowca hamując i tak już przejeżdżał przez pasy, to odfajkowane, wtargnięcie i wina pieszego. Tak, biegli niestety namolnie w opiniach ustalali (i wciąż próbują ustalać) winę w świetle prawa za prokuratora czy sędziego (nie, żeby tym drugim nie było to na rękę – po co się głowić, jak biegły napisze i w dodatku jest podkładka…).

Jak żyć?

Wszystko działało od PRL i komu to przeszkadzało? Ano Polakom. Po 40 latach uznali, że chcą mieć takie same prawo wynikające z Konwencji Wiedeńskiej o ruchu drogowym, jak reszta Europy. Prawo, które nie przekłada całej odpowiedzialności na przejściu na pieszego, które nakazuje kierowcy taką samą ostrożność i ustępowanie pieszemu zanim on znajdzie się na przejściu.

O rety! Jak to wszystko biegłym popsuło.

Po pierwsze, nagle stan zagrożenia przestał powstawać na krawężniku. Powinien powstawać w momencie, gdy kierowca mógł zauważyć pieszego zamierzającego przekroczyć przejście (ten zamiar oczywiście powinien być dla kierowcy widoczny). O Chryste! To jak to teraz liczyć? Tak było łatwo – krawężnik, droga, czas. A tu by trzeba było główkować.

No dobra, to może – bo tak sobie dalej przyjmują biegli – stan zagrożenia powstaje nadal w momencie przekraczania krawężnika. Da się wyliczyć, przy jakiej prędkości kierowca miałby szansę zahamować. Tylko znów – ta cholerna zmiana prawa! No przecież kierowca powinien zwalniać, obserwować otoczenie, zauważyć pieszego zanim ten znajdzie się na pasach. Prosta matematyka winowajcy tu nie wskaże. Do tego potrzebny będzie jakiś prawnik – prokurator, sędzia.

A to przecież ujma na honorze. Panie, czterdzieści lat posiadania prawa jazdy wszystkich kategorii, setki wydanych opinii po wypadkach i teraz to nie ja będę decydował, czy kierowca winny rozjechania pieszego czy też wtargnięcie?

Dodajmy do tego, że tu się strasznie obcina rynek i zarobki. Bo jak tu za pieniądze napisać prywatną opinię dla kierowcy oskarżonego o wypadek na pasach, skoro w tej opinii nie można wskazać matematycznie, że on „i tak by nie wyhamował”, więc nie jego wina?

I na koniec dołóżmy fakt – przepraszam za ejdżyzm, ale… – że wielu biegłych to emeryci wychowani w zupełnie innej rzeczywistości drogowej i z trudem przyjmujący to, że ruch drogowy wcale nie powinien wyglądać tak, jak im wpojono.

To tu kryje się odpowiedź na to, dlaczego część biegłych z otwartą przyłbicą (a część tylko pokątnie) próbuje od dwóch lat przekonywać, że prawo w sprawie pierwszeństwa pieszych wcale się nie zmieniło. I dlaczego wciąż próbują w swoich opiniach robić to, co udawało im się robić przez ostatnich 40 lat.

Chętnie wysłuchałbym ich polemicznego głosu w tej sprawie. Nie spodziewam się jednak, że ktoś z tej grupy zawodowej będzie miał odwagę taką polemikę nadesłać. Prędzej chyba doczekamy się reformy biegłych sądowych zapowiedzianej przez ministra sprawiedliwości Adama Bodnara.

Łukasz Zboralski